Zrozumienie i empatia…

Ten post pisałam nocą. By pogodzić się z utratą pracy po raz kolejny. I to tym boleśniejszy, że w 8 miesiącu ciąży. Bez szans zatem na macierzyńskie (umowa zlecenie)… nie wdając się w szczegóły, poszłam na chorobowe i postawiłam na zdrowie swoje i dziecka. A co zrobił z tym pracodawca, to tylko świadczy o nim…

Post nie nadawał się na instagrama, facebooka, ale na szczęście jest jeszcze ten blog…

Nie prosiłam o to. O chodzenie na grób własnego dziecka. O zastanawianie się, jak by teraz wyglądał, gdyby się urodził cały i zdrowy. Po kim miałby oczy. O ucisk w sercu, gdy widzę dziecko zbliżone wiekiem do niego. O jeszcze większy, gdy okazuje się, że nosi to samo imię. O wyrzuty sumienia codziennie, bo wybrałam wtedy źle życiowo. Wybrałam pracę i pieniądze i zadowalanie ambicji innych zamiast przeżycia ciąży w spokoju. O wielką niewiadomą, bo nie wiem, czy to miało jakikolwiek wpływ, może on po prostu był bardzo chory i chciał odejść godnie. Nie prosiłam o niemal codzienne nocne napady paniki, bezsenność, o poczucie pustki w brzuchu, o powikłania po zabiegu, które utrudniły mi dalszy rozwój w zawodzie, o codzienny ból brzucha, o gadanie: „będziecie mieli kolejne”, jakby tamto się nie liczyło jako dziecko. O wystający brzuch, który na długo mi pozostał po pierwszej ciąży, albo taki mi się wydawał. Nie prosiłam o lata spędzone na psychotropach, byle jakoś funkcjonować, ciągnąć ten wózek mimo ciągłego poczucia straty. O wywalanie mnie z pracy i trudności w znalezieniu pracy, bo pewnie zaraz zajdę w ciążę, a ja nie byłam na to jeszcze gotowa. O potraktowanie mojego dziecka w szpitalu jak odpadu medycznego i dziwne miny personelu, gdy chciałam odebrać szczątki do pogrzebu. Nie prosiłam. Ale to dostałam. I dziś proszę o zrozumienie… ale wiem, że proszę o niemożliwe, bo nikt tego nie przeżył za mnie. I choć nikomu tego nie życzę, pragnę zrozumienia jak kania dżdżu. Po prostu bycia obok bez oceniania, czy mam prawo czy nie do wszystkich emocji z tym związanych.
Proszę o zrozumienie, nie o nazywanie mnie nieodpowiedzialną, gdy wybieram zdrowie i życie swojego dziecka, zamiast poświęcenia dla pracy i pieniędzy. Proszę o zrozumienie, a nie nazywanie mnie grubasem, gdy przytyłam 25 kg, będąc na hormonach podtrzymujących ciążę, z zaleceniem ograniczenia ruchu, oraz jedząc więcej ze stresu, że może stać się coś złego. Proszę o zrozumienie, nie o nazywanie mnie histeryczką, gdy płaczę, bo nie chcę być sama w szpitalu, który kojarzy mi się z procedurami wywołania poronienia (moja poprzednia ciąża nie zakończyła się sama pomimo śmierci dziecka, ciało emocjonalnie odebrało zabieg jako aborcję). Proszę o zrozumienie, gdy jestem oszczędna w rozmowach o dziecku, bo ciągle nie dowierzam, że wszystko może skończyć się dobrze. Proszę o zrozumienie, gdy nie chcę ciągle rozmawiać o ciążach, noworodkach, dzieciach. Odpowiadać na to trudne pytanie: „czy to pierwsze dziecko”? Proszę o zrozumienie, nie wykluczanie, gdy nie chodzę do kościoła, bo słyszałam tam tylko pytania kiedy urodzę i ochrzczę kolejne dziecko, bo do tego została stworzona kobieta. Bo to grzech nie chodzić do kościoła z powodu żałoby…, a nikogo nie obchodziło, że patrzyłam na dzieci w kościele i chciało mi się wyć za każdym razem, że nie mogę tam być z moim synkiem i ten ból mnie przerastał. O zrozumienie, a nie nazywanie mnie morderczynią, gdy popieram aborcję w przypadkach beznadziejnych, bo wiem, że o wiele gorzej zniosłabym (o ile w ogóle psychicznie) poród martwego lub umierającego dziecka niż poronienie i żadnej kobiecie nie narzuciłabym tak trudnej decyzji z góry. I jestem ostatnią osobą, której przyszłoby na myśl zabić własne dziecko. Takie oskarżenia w moją stronę padały od ludzi, którzy nawet nie pofatygowali się, by dowiedzieć się, co u mnie słychać w ostatnich latach dochodzenia do względnej normalności, którzy nie mieli pojęcia ile razy myślałam przez ten czas o podcinaniu nadgarstków i ile razy od tej decyzji odwiodła mnie myśl, że Adaś chciałby, żebym żyła i była szczęśliwa.
Błagam, nie oceniajcie, póki nie będziecie z czyichś butach… Jest mi smutno, czuję się samotna w swoim myśleniu i z niepokojem czekam na rozwiązanie ciąży. Dziś, miesiąc przed czasem miałam skurcze i bardzo się boję, żeby jeszcze chwilę wytrzymać. Potrzebuję teraz tylko spokoju i bezpieczeństwa. Dobrych myśli czy szczerej modlitwy w moją stronę. Dziękuję wszystkim z pozoru obcym osobom, które okazały mi dużo serca przez tą ciążę. Starym znajomym i nowo poznanym, którzy byli ze swoim zrozumieniem.

2018 goodbye

Znalezione obrazy dla zapytania face tears

Taki był mój 2018. Pełen łez. Dziś w końcu znów sobie na nie pozwoliłam. Moje ciało znów się wytrzęsło w płaczu. Mam wrażenie, że z tym bólem będę żyć już zawsze. Bo co zdoła ukoić ból matki, która straciła dziecko? Ja jeszcze nie wiem. Mogę go przykrywać, poklepywać, udawać twardą, a i tak wystarczy drobny bodziec, jak film czy rozmowa z ciężarną koleżanką, by łzy płynęły od nowa.
Straciłam ciążę w 12 tygodniu. Zostałam zwolniona po tym z pracy. Wyrzucam sobie do dziś, że pracowałam w trakcie ciąży, prowadziłam fitness (zajęcia słabsze ale jednak). Będąc na zwolnieniu lekarskim, gdyż dałam się wkręcić w chory układ w pracy (pracować na zwolnieniu „bo nie mam jak opłacić ci zusu”). Moja pracodawczyni do dziś nie złożyła wniosku w urzędzie o przyznanie mi urlopu macierzyńskiego, który u niej złożyłam po rozpoznaniu płci dziecka (chłopiec) i pogrzebie. Nie wiem, czy urodzę jeszcze dziecko, bo mam problem genetyczny, kolejna ciąża musiałaby być na lekach.
W ciągu tego roku słyszałam mnóstwo słów od innych kobiet, które były kojące i pocieszające, ale o wiele więcej było głosów takich jak poniższe:
„Jesteśmy kobietami, musimy cierpieć bardziej w tym życiu” – moja mama
„Będziecie mieli kolejne, nie ma co płakać, uspokój się” – moja była szefowa, która poroniła 2 razy
„Jeszcze zostaniesz mamą” – czyli właśnie nią nie zostałam?
„Musisz żyć dalej” – tak? muszę? tylko jak, może mi powiesz?
„Kolejne dziecko ci wszystko wynagrodzi” – a może tego nie chcę? Kolejne nie będzie już moim Adasiem.
„…” czyli NIC – tyle usłyszałam o temacie poronień na kursie przedmałżeńskim.
Mam żal, że w takiej kulturze wyrastam, że kobiety muszą czuć się winne i przyklepywać banałami tragedię, która wydarzyła się w ich życiu. Bo dla każdej jest to taka tragedia, że rozrywa się serce. Że muszą być silne i od razu zachodzić w kolejną ciążę, zanim jeszcze opłaczą stratę. Bo już lata gonią, bo wszystkie koleżanki są w ciąży, bo wypada. Że mówi się o tych dzieciach: „To nie było nawet dziecko”, „Lepiej że umarło, bo pewnie było chore. Później byś się męczyła”. Mam ochotę splunąć w twarz komuś, kto to mówi i powiedzieć otwarcie:
Dla mnie to był najdroższy człowiek na świecie. I jest mi tak żal, jak nigdy nie było, że go już z nami nie ma. I nie jestem w stanie pogodzić się z tym, że mogłam mu zaszkodzić. Ani z tym, że go już nie zobaczę, nie będę wiedzieć, jaki ma głos, do kogo jest podobny. Dla mnie zawalił się świat. Uszanujcie to i nie każcie mi brać się w garść, zanim nie będę na to gotowa.

Poroniłam… Nie mów mi tych rzeczy

Figurki i elementy dekoracyjne Parastone FIGURKA EMOTION - DZIECKO NA DŁONI - Dotyk (To hold) - biała

Bardzo trudny dla mnie wpis. Pod koniec I trymestru dowiedziałam się, że noszę martwe dziecko. Od 3 tygodni pewnie serce nie biło, choć widziałam je wcześniej bijące na USG. W czasie tych 3 tygodni były Święta, powiedzieliśmy wielu osobom, że spodziewamy się dziecka. W pracy, w której mam kontakt z ludźmi też wiele osób się dowiedziało, bo moje obowiązki zostały mocno okrojone (pracuję fizycznie). Mieszkam też na wsi i rozniosło się to pewnie błyskiem. Ale to nieważne. Ważne, że pojechałam na USG z mężem i spodziewaliśmy się już oboje ujrzeć rosnące dzieciątko (które powinno mieć już 6 cm), a zamiast tego ujrzeliśmy martwe, niespełna jednocentymetrowe dziecko. Pani ginekolog była bardzo delikatna i taktowna w tej trudnej chwili. Skierowała mnie do szpitala, gdzie poszłam na następny dzień. Spotkało mnie tzw. poronienie chybione. Dziecko umiera, a ciąża trwa dalej, miałam normalne objawy, rósł mi brzuch, piersi, miałam różne smaki jak wcześniej. Prowadziłam zdrowy tryb życia, dużo się ruszałam i nic nie zapowiadało, że dziecko nie żyje… W szpitalu przeżyłam swoje. Zaznaczę jeszcze, że niemal wszytkiego o procedurze i naszych prawach do pochowania dziecka dowiedzieliśmy się z internetu i od koleżanek na sali, nikt nam nie powiedział w szpitalu, czego się spodziewać. Kilka dni czekałam na podanie leków poronnych, gdyż wyszła mi niewielka infekcja bakteryjna. W międzyczasie na oddziale obok rodziły się dzieci, słyszałam krzyk kobiet rodzących i potem krzyk dzieci i pękało mi serce, bo ja się tego nie doczekam. W końcu doczekałam się poronienia (podania tabletek poronnych, bo moje ciało dalej uznawało, że jestem w ciąży). Była ze mną mama, był mąż w tym dniu i dzięki nim jakoś przetrwałam krwawienie i oczekiwanie na urodzenie dziecka. Najgorszy moment – prawie urodziłam je do toalety, gdy poszłam na siku, po prostu wtedy wyciekło ze mnie. Uratowałam je własnymi dłońmi, gdy czułam, że wychodzi. Położyłam na liglinę i zawołałam męża, żeby poszedł do położnych po kubek, gdzie miałam zebrać szczątki do badań (histopatologiczne w szpitalu i następnie prywatnie zdecydowaliśmy się na genetyczne). Myślałam, że przyjdzie pielęgniarka i zabierze szczątki (łożysko i moje dziecko), ale dostałam tylko kubek. I własnymi zakrwawionymi dłońmi przenosiłam łożysko, a potem moje maleństwo (miało około 1 cm) do tego kubka. Byłam w takim szoku, że emocje wyłączyły się wtedy, dopiero potem przyszły i widok mojego dziecka ciągle miałam przed oczami. Może dla niektórych jest straszne, co pisze, ale może pomoże zrozumieć osobom w podobnej sytuacji, co się wtedy dzieje, jak to przebiega. Później czekałam do późna (do około 22, czekaliśmy na lekarza) na zabieg łyżeczkowania (czyli wyczyszczenia macicy z resztek, aby później nie doszło do powikłań przy kolejnych ciążach), który miałam na szczęście w całkowitej narkozie. Rano wypuszczono mnie do domu. Pewnie po badaniach czeka mnie jeszcze pogrzeb dziecka, nadanie mu imienia w urzędzie (bo tak zdecydowaliśmy, na razie nie sposób było określić płci bez badań), i inne zusowsko-papierkowe sprawy. A później pewnie szukanie nowej pracy, jakoś trudno mi będzie zostać w tej, w której byłam (także ze względu na postawę szefowej), nie wiem jak się to potoczy. Na razie nie minął nawet tydzień. Spotkałam się z wieloma reakcjami ze strony rodziny i znajomych, którym mówiłam o stracie. Dziś chciałam napisać, czego nie mówić kobiecie, która straciła dziecko, bez względu na to, czy było małe, czy duże. Po prostu świeżo po utracie takie słowa dodatkowo wbijają nóż w serce i dają poczucie, że odbiera mi się prawo do przeżycia mojego cierpienia.

  • „40 procent ciąż tak się kończy” – serio… nie pociesza mnie, że kobiety tracą swoje dzieci, naoglądałam się takich wiele w szpitalu, nasłuchałam się płaczu i lamentów, gdy któraś dowiadywała się, że dziecko umarło, to mnie nie pociesza
  • „Jeszcze będziesz miała zdrowe dzieci” – teraz o tym nie myślę, myślę o tym, które odeszło, nie chcę zapełniać rany po nim innym dzieckiem
  • „Za 3 miesiące możecie już się starać o nowe” – nie chcę nawet o tym myśleć, na razie przeżywam stratę tego dziecka i stratę marzeń po nim
  • „Wiem, co czujesz” – nawet jeśli przeżywałaś poronienie, nie wiesz konkretnie jak ja to przeżywam: jestem inną osobą i moje dziecko nie było twoim, czuję co innego, nie umniejszaj mojego cierpienia
  • „Przecież to był płód, to nie było dziecko” – … pozostawię bez komentarza
  • „Głowa do góry, ciesz się że teraz a nie w 20 tygodniu, kiedy musiałabyś je urodzić” – jakoś nie widzę powodu do cieszenia się, także z tego, że widziałam kobiety w szpitalu, które musiały istotnie rodzić swoje martwe dzieci później
  • „Urodziłabyś chore dziecko i wtedy dopiero byłby problem” – …

Ogólnie, ludzie, proszę. Dajcie mi przeżyć moje cierpienie. Dajcie mu się wypalić. Nie chcę go chować, chcę je wypłakać, chcę aby moje dziecko miało godny pogrzeb, ono było dla mnie człowiekiem od samego początku, kimś ważnym i kochanym, nawet jeśli dopiero uczyłam się je kochać.

Co mi pomogło:

  • „Możesz mi o tym mówić, możesz się wypłakać jeśli potrzebujesz” – taka postawa męża i kilku znajomych
  • „Razem przez to przejdziemy” – i przechodzimy, razem z mężem
  • „Przykro mi” – po prostu
  • „Twoje dziecko żyje i jest w niebie” – słowa księdza
  • „Potrzebujesz czasu” – tak, potrzebuję go
  • „Jeśli mogę ci w czymś pomóc, pisz/ dzwoń” – pewnie nie skorzystam, ale dziękuję
  • Zaangażowanie mnie w drobna pracę, codzienne obowiązki, spacery, gdy już mam na to fizycznie siłę

Jeszcze odnośnie zaprzeczania własnej straty i spychania jej w kąt (co dość często ma miejsce w przypadku, gdy nie pozwalamy sobie na przeżycie jej, np. pod presją otoczenia) – to prosta droga do chorób psychicznych i depresji. Chcecie aby ktoś bliski wyszedł ze stanu żałoby szybko i podniósł uszy do góry? No to wtedy fundujecie mu/jej depresję.

Dwie strony, które mogę polecić, film i artykuł:

I jeszcze strona: https://www.poronilam.pl/co-dalej/jak-pomoc-po-poronieniu/

Mam nadzieję, że powoli dojdę do siebie. Na razie potrzebuję czasu.

Edit: takie filmy też pomagają: